top of page
ANDA ROTTENBERG- DZIERGANA ROBOTA

 Niektóre płótna Martyny Ścibior z wyglądu przypominają obrazy australijskich Aborygenów: wyobrażają wielkie, koncentryczne, nieregularne romby zbudowane z drobnych plamek koloru, kładzionych jedna po drugiej wzdłuż nierównej, nerwowej linii. Inne wyglądają jak powiększony ekran komputera z ledwo czytelnym rysunkiem wyłaniającym się z rozedrganych „pikseli”, naniesionych długopisem na gruncie płótna. Wspólna dla jednych i drugich jest żmudna, monotonna procedura ich powstawania – podobna pod względem rytmu i powtarzalności drobnych ruchów dłoni do odwiecznego „boskiego transu” pierwotnych mieszkańców Australii ale i powszedniego, kobiecego dziergania na drutach, szydełkowania, haftowania. Podobny do rastra abstrakcyjny deseń wyłania sie z oszczędnej, miarowej, wprawnej i na poły mechanicznej pracy, która zajmuje tylko ręce i nie wymaga napiętej koncentracji lecz odrobiny czujności związanej ze zmianą ściegu lub koloru. Pracy, która pozwala na podzielność uwagi, na obecność innych, na spokojne pogawędki lub śpiewanie – jak niegdyś przy darciu pierza czy łuskaniu fasoli, przy którym powstał słynny traktat filozofa polskiej wsi Wiesława Myśliwskiego.

             

 Korzenie twórczości młodej warszawskiej artystki tkwią właśnie tam, w zanikającym wiejskim obyczaju wieczornych posiadów przy „robótce”. Ta wiedza wprowadza korektę w postrzeganie jej obrazów; przestajemy je kojarzyć z Australią, a zaczynamy w nich widzieć barwne szydełkowe narzuty, czy może splecione z resztek wełny wielofunkcyjne chusty, przydatne jako zimowe okrycie i jako ozdoba stołu, i tym duktem dochodzimy do obszaru genderowych, tautologicznych gestów, uprawianych przez polskie artystki poprzedniego pokolenia: do szydełkowych robótek, obierania kartofli, zakładania przydomowych ogródków Julity Wójcik; do kuchennych zajęć i heroicznego macierzyństwa Elżbiety Jabłońskiej; do włóczkowych supłów i zszywanych na maszynie, jedwabnych rzeźb Zuzanny Janin. Przyswojone i postawione widzowi przed oczy „kobiece czynności”, na równi z obrazoburczymi Madonnami Katarzyny Górnej, Cheerleaderką Katarzyny Kozyry czy serią Dziewic Marty Deskur, a wreszcie z arachnologią Bogny Burskiej, znamionowały drugą feministyczną falę w polskiej sztuce i współgrały z najbardziej rwącym nurtem  sztuki krytycznej, charakterystycznym dla przełomu tysiąclecia - jakkolwiek patetycznie by to brzmiało.

 Jednak gesty Martyny Scibior nie są ani tautologiczne, ani demonstracyjne.  Artystka nie wytwarza przedmiotów, lecz naśladuje samą istotę „mantrycznej”, powtarzalnej czynności. I nie po to, aby zamanifestować kobiece zniewolenie, ale – przeciwnie – wskazać drogę wyzwolenia od powszedniości, od przypisanych kobiecie społecznych powinności. Rysowany z użyciem akrylu i długopisu raster, który stanowi budulec jej obrazów, czyta się jako transfigurację samego procesu tworzenia i towarzyszących mu napięć emocjonalnych. Dopiero pełen nabrzmień i rozdarć rysunek wyłaniający się z rozedrganej i pulsującej materii dopowiada intencje artystki. Wypowiedź wzmacnia zastosowanie lakieru do paznokci, a także przez tytuły. Mówią o „wstawaniu z kolan”, a więc o wyzwalaniu się, a więc, pośrednio, także o wcześniejszym zniewoleniu. Ale też i o tym, że tę wolność można osiągnąć nie przez oddalanie się od swej społecznej roli, i nie przez przenoszenie przypisanych kobiecie zajęć z „domowego zacisza” do publicznej galerii, czyli przez wskazanie na rangę i wartość niedocenianego i niedostrzeganego kobiecego trudu, ale przez umiejętność wydobycia określonych czynności ze sfery obowiązków i przyznanie sobie artbitralnego prawa do uznania ich za obszar własnej autonomii.  

              

 Nie wolność „od”, ale wolność „do”. W facebookowym, równouprawnionym  społeczeństwie trzecia fala feminizmu zwiastuje więc walkę o możliwość zamknięcia się w domu i „trwonienia czasu” na niepopularnych i niemodnych zajęciach. O prywatność. Osobność. Własne terytorium. I, kto wie, może nawet o szanse ugotowania obiadu jako alternatywy ścigania się o biurko w korporacji.

 

                                                                       Anda Rottenberg, lipiec 2013

bottom of page